25.08.2013

ósemka



Oj mój drogi, mówi się przecie, że porządna gorzałka nie jednego pana ku śmierci pchnęła. Mówi się także, że nie jednemu była jedyną żoną i kochanką. Dla mnie jest ona ucieczką, ucieczką od ludzkiej głupoty.”

Anonim

Linson Binzern, urzędnik wyższej rangi w Raczym Grodzie nie stronił od alkoholu. Lubił mocne trunki i gardził tym, co zazwyczaj pili ludzie jego pokroju, nazywając to zwykłymi szczynami. Sam preferował gorzałkę, której nie brakowało w mieście słynącym z pędzenia dobrej jakości bimbru.
Linson kilka lat temu dorobił się i zainwestował w podupadającą gorzelnię. Sprawił, że dochody rosły i w końcu zaczęły przynosić zyski tak duże, że na rynku stali się przodującym zakładem, a produkowany trunek należał do grona najlepszych w całej Anawii.
Miał więc za co pić ostatnimi czasy, budząc zazdrość u tych, którym życie dawało w kość i wyciągało z sakiewek ostatnie miedziaki. Ludzie uważali go za dziwaka, za kogoś, komu alkohol wyżarł co najmniej połowę mózgu. Nikogo już nie dziwił fakt, że urzędnik świętował zawsze w samotności, na powietrzu, siadając wciąż na tej samej ławce ze swoją nieśmiertelną gorzałką, ściskaną w grubej, mokrej od potu dłoni. Mówili między sobą, że tym wyżej postawionym we łbie się miesza od nadmiaru szczęścia i pieniędzy.


- Jak to było Vanborgen? Mów wszystko dokładnie. Nie kłam tylko, chyba zdajesz sobie sprawę, jak się kończy wymijanie się z prawdą?
- Doskonale panie burmistrzu – wymamrotał Vanborgen.
Zimne krople perliły się na jego brudnym czole. Strach sprawiał, że trząsł portkami. Próbował to w jakiś sposób powstrzymać, ale zupełnie nie był w stanie się uspokoić. Po głowie chodziły mu opowieści o metodach, jakie stosował pan Hassenbergs, by wyciągnąć niezbędne informacje z przywleczonych mu świadków. Nasłuchał się o przykładaniu rozżarzonych do czerwoności prętów w najróżniejsze części ciała, czy podtapianiu w wiadrze pełnym wody. Do tego czasu wszystkie te historie traktował jako wymysły. W tym jednak momencie strach odebrał mu racjonalne myślenie, w końcu był tylko zwyczajnym pracownikiem w zakładzie Linsona Binzerna.
- Mów więc! - Zniecierpliwiony burmistrz walnął w stół kościstą dłonią złożoną w pięść. Od tego uderzenia bolały go zapewne wszystkie palce.
- Widziałem go drogi panie burmistrzu tamtego popołudnia. Szaro było, na deszcz się zbierało... - Spuścił wzrok, w nadziei, że Hassenbergs da mu w końcu upragniony święty spokój.
- Który to był dzień? - syknął zdenerwowany, a z ust trysnęła mu ślina, lądując na twarzy Vanborgena. Ten, pełen spokoju wytarł ją kawałkiem wymiętej koszuli.
- Jaki dziś mamy...? To będzie, znaczy się, był koniec Wietrznika i początek Dobrodziewnika. - Zaczął chaotycznie liczyć na palcach. - Trzy dni przed pełnią, pamiętam dobrze. Pan Linson wyszedł z zakładu...
- Nazwa ulicy? - Hassenbergs rzucił kolejnym hasłem.
- Browarniana, zakład jest na Browarnianej. Skręcił w prawo...


Linson był jednym z tych ludzi, których zupełnie nie interesował los innych. Kochał swoje interesy, flaszkę i dobre towarzystwo, do którego zaliczał tylko i wyłącznie siebie. Było w nim jednak coś z człowieka, nie tylko ze spasionego prosiaka. Uwielbiał spacery, szuranie butami po żwirze i proste dźwięki, które wydobywały jego brzydkie usta podczas gwizdania.
W końcu miał wolne i na jeden dzień mógł zapomnieć o interesach. A najlepiej zapominało mu się w ukochanym miejscu, na nieśmiertelnej ławeczce, pod rosłym klonem, z widokiem na chaty pracowników. Wyszedł więc z zakładu i skierował się w tamtą stronę. Ciemne chmury nie robiły na nim większego wrażenia.
Przeszedł ścieżką między kilkoma biedniejszymi chatami. Nagle cofnął się i zatrzymał. Zauważył staruszka Kopiuchę, z którym raz na jakiś czas lubił zamienić kilka słów. Za każdym razem, z każdą rozmową zadziwiał go sposób myślenia tego człowieka. Kopał dół.
- Pozwolenie jest? - zagadnął go tak, jak na urzędnika przystało.
- Jakie pozwolenie? Ino dół kopię – wychrypiał Kopiucha, lekko zakłopotany. Wyprostował się i spojrzał na Linsona, mimo najszczerszych chęci ciężko mu było objąć go całego wzrokiem z tak bliska. Zmarszczył czoło i powrócił do pracy.
- Jest? - kontynuował Linson swym piskliwym głosem.
- Ano ni ma. Kara jakaś będzie?
- Ano nie będzie. Na co ten dół kopiesz?
- A takie zmartwienie mam wielkie. - Oparł się na łopacie. - Ławeczkę mam tu swoją, przesiaduję na niej ranki i wieczorki. Zaczęło mi jednak przeszkadzać potworne wietrzysko. Ciągnie się to, o stamtąd. - Zaczął namiętnie gestykulować. - Z tamtej dolinki. Przelatuje tu między strzechami i, jak lodowy bicz smaga mnie po plecach.
- Ale na co ci ten dół? - Skrzyżował ręce na piersi i dalej napierał, chcąc zaspokoić swą ciekawość.
- Drzewa w nim wsadzę, żeby mnie od wietrzyska chroniły. - Starł perlący się na czole pot.
- Nie lepiej ci ławkę przestawić?
- To już nie będzie ta sama ławeczka. Stąd mam doskonały widok. - Rozmarzony uśmiech zagościł na twarzy Kopiuchy.
Linson pojął, zobaczywszy młodą, hojnie obdarzoną przez naturę dzieweczkę i wpatrujące się w nią, maślane oczy staruszka.
- Kopiucha! Nie dla psa kiełbasa! - Zdzielił go po łysinie.
- Popatrzeć zawsze można panie...
- Można, można, ale od tego głupiejecie Kopiucha!


Pomieszczenie było niewielkie i skromnie urządzone, jak na salę przesłuchań przystało. Niemal pośrodku stała ława, za nią siedział burmistrz Hassenbergs w otoczeniu doradców i urzędników, naprzeciw umierał ze strachu pracownik pana Binzerna.
Przez małe okienko wlewała się do środka księżycowa poświata, walcząca ze świecami o oświetlenie izby. Vanborgen patrzył, jak płomienie strzelają w górę i przechylają się na boki pod wpływem wiatru, przeciskającego się przez nieszczelne okiennice. Z zamyślenia wyrwał go ostry głos burmistrza:
- Wiesz, gdzie szedł? Widziałeś go jeszcze tego dnia?
- Nie, panie burmistrzu, nie mam pojęcia, dokąd się udał, ani też później go nie widziałem. Wiem jednak, z kim rozmawiał tamtego dnia. - Głos mu drżał, ale nie spuścił wzroku z twarzy Hassenbergsa, choć jemu ewidentnie na tym zależało.
- Z kim zatem? - Po raz pierwszy odezwał się doradca burmistrza, pan Dasergyt, powszechnie uważany za niezwykle wścibskiego i aroganckiego człeka, co doskonale podkreślała jego szpakowata twarz.
- Ze starym Kopiuchą.
- Sprowadzić! - warknął Hassenbergs wyraźnie poddenerwowany.
Coś, co miał nadzieję szybko zakończyć, strasznie się przeciągało, a im więcej osób przesłuchiwał, tym bardziej wszystko się komplikowało. Przeczesał kościstą dłonią swą bujną, rudą brodę i zmarszczył krzaczaste brwi, by wszyscy obecni doskonale pojęli, że ma zły humor.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wparowali strażnicy, prowadząc za sobą starego Kopiuchę w długiej, szarej podomce. Za nim wdarł się zimny, nocny podmuch, a świece zadrgały, grożąc przygaszeniem.
Starzec rzucił okiem na zebranych, nie bardzo wiedząc, co tu robi. Wyrwany ze snu, z objęć młodej dziewki, chciał jak najszybciej znaleźć się tam z powrotem. Przetarł przydługim rękawem wilgotny nos i w tym momencie przypomniał sobie, za co mogli go tu sprowadzić.
- Przysięgam... - wychrypiał ledwo słyszalnie, bo zaschło mu w gardle. - Usunę te przeklęte drzewa i przesunę ławeczkę, tylko nie bijcie... Zaraz wrócę i wykopię! - Podniósł ręce w błagalnym geście.
- Cisza! - warknął burmistrz. - Idioto, nie z tego względu po ciebie posłałem. Chodzi mi o Linsona Binzerna, z pewnych źródeł wiem, że widziano cię z nim w dniu, kiedy zmarł w nadzwyczajny sposób. Mów! - Zaczął nerwowo bębnić palcami o blat stołu.
- Pan Linson nie żyje? - wychrypiał wyraźnie zaskoczony. - Cóż widziałem go, nawet rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Często do mnie przychodził, gdy miał dzień wolny od pracy. Przystawał zawsze w drodze do swojej samotni i zamieniał kilka słów, czasem częstował gorzałką. Miły był z niego człowiek, choć urzędnik...
- Widać, żeś tępy i nic o śmierci Binzerna nie wiesz. Widziałeś jednak, czy z kimś innym rozmawiał? Czy go ktoś śledził?
- A i owszem widziałem Maga, który udał się w tamtą stronę – powiedział po chwili dłuższego zastanowienia.
- Od samego początku śmierdziało mi tu magią, ale wyście chcieli przesłuchania, wzywania świadków! Cholerni z was głupcy! Tylko czas tutaj marnuję! - wrzasnął Hassenbergs.


Linson odpalił fajkę i zaciągnął się mocno, po chwili wypuszczając z ust gęsty, szary dym. Suszona mięta w takiej postaci zawsze go uspokajała. Sięgał po nią za każdym razem po rozmowie ze starym Kopiuchą, który swą głupotą nie jednego doprowadzał do szaleństwa.
Wsadził niepełną, upitą już flaszkę za pazuchę i splótł dłonie na plecach. Powoli, chwiejnym krokiem kierował się w stronę swojej ławeczki. Szurał, powłócząc nogami.
Zaklął, gdy pierwsze krople deszczu opuściły ciemne chmury i zaczęły spadać na wszystko dookoła, szczególnie czepiając się jego siwej czupryny. Zły humor tak jak i się pojawił, szybko zniknął, po dotarciu na miejsce. Rozłożysty klon uchronił go nieco przed atakiem z nieba, a ukochana ławeczka pozwoliła odpocząć zmęczonym nogom. Usiadł, przy czym deski zaskrzypiały niemiło pod jego ciężarem. Schował wypaloną już fajkę i wyjął flaszkę. Korek odskoczył z charakterystycznym pyknięciem, a woń mocnego alkoholu uderzyła nozdrza. Uśmiechnął się i wziął spory łyk. Skrzywił się, odkaszlnął i zauważył, że ktoś mu się przygląda. Mimo zamglonego pola widzenia dostrzegł Maga, przetarł więc bujny wąs i odezwał się zmienionym przez alkohol głosem:
- Witam szanownego pana! Czyżby chciałby się pan przysiąść? Przesunę się lekko, to i dla pana znajdzie się tu miejsce... - Czknął głośno. - Nieprzyjemny ten deszcz nam Sheroa zesłała...
- Dziękuję panie Binzern, ale niestety nie skorzystam. Chciałem jedynie życzyć miłego dnia, spieszę się do wsi, mam do załatwienia kilka spraw – odparł łagodnie, skłoniwszy głowę.
- A idź, niech cię bogowie prowadzą! Żałuj jeno, bo doskonałą gorzałkę mam! - krzyknął za oddalającym się Magiem, wciąż widocznym ze względu na swój bordowy płaszcz.
W sumie dobrze, że sobie poszedł. Wolę zdecydowanie pić sam.
Deszcz siąpił okrutnie. Znalazł w końcu drogę między liśćmi klonu, tak, by dosięgnąć Linsona i zmoczyć go od góry do dołu. Dostrzegł dziwną zależność między intensywnością padania a kończącą się gorzałką. Był niemal cały mokry, a flaszka stała się dokuczliwie pusta. Postanowił wracać, nie skłonił go do tego ani deszcz, ani zbliżający się wieczór, była to raczej chęć wypicia jeszcze większej ilości alkoholu. Ostrożnie zsunął się z ławki, jednak nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Poślizgnął się na mokrej trawie i wpadł w rosnącą za sprawą deszczu kałużę. Zaklął niewyraźnie. Wygramolił się i z trudem, dysząc z wyczerpania, siadł z powrotem, nie myśląc już o tym, by wrócić do domu. Postanowił zostać i poczekać aż przestanie padać i nawiedzi go jako taka trzeźwość umysłu.
Spod półprzymkniętych powiek dojrzał postać kryjącą się za drzewem.
- Jednak zmieniłeś zdanie? - wybełkotał ledwo słyszalnie.
Świst. Nagle oślepiło go intensywne, jasne światło. Zakrył oczy dłonią, w nadziei, że choć trochę mu to pomoże. Mylił się. To nie ono stanowiło niebezpieczeństwo. Mimo ciepła, jakie odczuwał po wypiciu gorzałki, zaczął go przejmować chłód. Pierwsze marzły palce, nos i uszy. Przyjęły nienaturalny, biały odcień, by za chwilę zsinieć i pokryć ciało trupim fioletem.
Myśli biegły szybko, nieskładnie. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Dlaczego? i Jak? wirowały mu w głowie niczym dwa straszne ptaszyska i choć usilnie próbował się z nimi zmierzyć, nie był w stanie. Zbyt wiele naraz plątało się jak dziki powój i zostawiało plamy na powierzchni, która w istocie powinna należeć do jasnych i klarownych.
Tracił czucie. Flaszka wypadła mu z dłoni i z hukiem rozbiła się na napotkanym kamieniu. Miał wrażenie, że powietrze, które trafia do nosa, by przejść do płuc, zamrażało go od środka, że gardło pokrywała cienka warstewka lodu. Kaszlnął raz, potem kolejny i kolejny, nie mogąc przestać. Dusił się. Kryształy osiadły mu w buzi, przykleiły się do wąsów, szron z trzaskiem siadał na ubraniu. Po chwili nie mógł już ruszać powiekami, zamarzły, a łzy cieknące z oczu momentalnie zamieniały się w sople lodu. Umierał, serce coraz wolniej pompowało gęstą krew, nie mógł się już poruszać. Jego ciało bezwładnie przechyliło się i wpadło do zamarzniętej kałuży, z trzaskiem tłukąc jej taflę. Wypuścił z siebie ostatni oddech, kłąb przesiąkniętego mrozem powietrza.


- Kajdany mu załóżcie, by mi tu nie czarował! - wrzasnął Hassenbergs, podchodząc do strażników.
Mag posłusznie ściągnął kaptur i nadstawił ręce do skucia. Nie miał najmniejszego pojęcia, z jakiej przyczyny po niego posłano, ani tym bardziej, dlaczego zdecydowano się go pojmać. Był nowy, nie tak dawno, bo z końcem lata przybył do Raczego Grodu, by wspomóc starszego już Mistrza Tybnura w jego obowiązkach.
- Mówi ci coś nazwisko Binzern? Znałeś może, jakiego Linsona Binzerna? - Burmistrz wpatrywał się bezczelnie w twarz Maga.
Jakże denerwował go fakt, że taki młody, niedoświadczony idiota rządzi się w jego mieścinie niby wielki pan, że pozwala sobie na wywożenie chłopców i czynienie z nich podobnym sobie! Miał nadzieję szybko się z tym uporać, zrobić porządek raz na zawsze, a śmierć Linsona tylko mu w tym pomoże!
- Znałem? Znam pana Linsona, nierzadko z nim rozmawiam... - Uniósł brew, widocznie zaskoczony pytaniem burmistrza.
- A więc chcesz mi wmówić, że nie wiesz, iż pan Binzern nie żyje?
- Nie żyje? - Ugięły się pod nim kolana, usiadł więc na krześle naprzeciw swojego rozmówcy, w miejscu, gdzie wcześniej przesłuchiwany był Vanborgen.
- Nie udawaj, że nic nie wiesz! Jesteś głównym podejrzanym! - wydarł się po raz kolejny i uderzył pięścią w stół.
- Nie miałem o tym pojęcia! Jakże więc mógłbym to zrobić?
- Milcz! Mamy świadków, mi w zupełności to wystarcza. Widziano cię z panem Binzernem trzeciego dnia przed pełnią, z końcem Wietrznika, późnym popołudniem w drodze z miasta do wsi, na ławeczce pod wielkim klonem. Tam też go zamordowałeś! W czym ci przeszkodził? - Pochylił się nad Magiem i spojrzał w jego ciemne, wystraszone oczy.
- Bzdura! W czym miałbym zyskać, zabijając Binzerna?
- Ty mi to powiedz! Zmarł za sprawą magii, to może potwierdzić każdy, kto ujrzał jego ciało... - Doradcy w zgodzie kiwali głowami. - Wezwałem cię tu tylko po to, by obwieścić ci nasz osąd.
- Bez wysłuchania? Próby wygłoszenia swojej racji? - Widać było po nim powolną rezygnację, rysy ściągnęły się, uwidaczniając zmarszczki. Wiedział już, że został skazany z góry, nie doczeka się sprawiedliwego sądu.
- Nikt z nas nie będzie słuchał zwierzeń mordercy! Sąd Raczego Grodu z burmistrzem Livionem Hassenbergsem na czele, z mocy nadanej mu przez miłościwie panującego władcę, Rikhuda V skazuje cię Frywersie z Trame Bor na karę śmierci, przez spalenie, jako mordercę pana Linsona Binzerna i zdrajcę, bo dokonałeś się zbrodni na jednym z wyższych urzędników. Nie możesz się odwołać od wyznaczonej ci kary! Nad twymi szczątkami kapłan nie złoży modlitwy, byś nie zaznał spokoju nawet po śmierci! - wyrecytował Dasergyt, doradca burmistrza.
- To kłamstwo! Czysta kpina! Żądam spotkania z Mistrzem! - Próbował wyrwać się z uścisków strażników. Trzymali go jednak zbyt mocno, było ich zbyt wielu. Oczy płonęły mu straszliwym ogniem. Pojął, że nic nie zdziała. Hassenbergs takim wyrokiem budował sobie poważanie u pospólstwa, które nienawidziło Magów. Jego wyrok miał więc wyższy cel.
- Strażnicy doprowadzą cię do lochu, gdzie oczekiwać będziesz swej kary! - Burmistrz posłał mu szyderczy uśmiech.
- Przeklinam cię Livionie! Ciebie i całą twoją rodzinę!
- Zabierzcie tego durnia! - krzyknął za swymi ludźmi, trzymającymi wyrywającego się Maga.
Uradowany zakończoną sprawą otworzył szafkę przy stole i zaczął w niej grzebać. W końcu wyciągnął gorzałkę i uniósł ją przed twarze zgromadzonych.
- To, co przyjaciele? Łykniemy na zakończenie?

4 komentarze:

  1. Jeja przez chwile nie bardzo wiedziałam, gdzie ja jestem, w sensie na jakim blogu... już zaczynałam sie nawet obawiać, że moja skleroza osiągnęła szczyt i nie wiem za czytam. Widzisz co to też zmiana szablonu z człowiekiem nie robi? :P
    Bardzo fajnie przemyślałaś sobie ten rozdział i rozłożenie fragmentów. Było naprawdę interesująco i, co ciekawe, wyszło na to, że to jakiś zbuntowany mag biega po miastach oraz wsiach i zniechęca ludzi do wszystkich sobie podobnych. To teraz zapytam czy rozdziały ustawione są chronologicznie, czy też może trochę mieszasz, hm?
    Sam Linson jako pijak i zacięty urzędnik był postacią bardzo fajną. Miło sie o nim czytało, chociaz od samego poczatku miałam wrażenie, że facet zbyt długo nie pozyje. Zawsze jakaś odmiana, bo niezęsto ludzie ważą sie pisać o alkoholikach, którzy nie mają większego celu w życiu. A i rozmowana temat kopania dołka (jak i późniejsze przesłuchanie) były napraweę przezabawne w swojej irracjonalnosci.
    Równie dobrze wyszła ci postać burmistrza, który robi coś, niekoniecznie po to, by było sprawiedlliwie, bardziej dla własnych korzyści. No cóż, to też tylko człowiek i tu również ciekawa kreacja szczególnie w połączeniu z ostatnim zdaniem. Właśnie skazał człowieka na śmierć, wczesniej prowadził przesłuchania w sprawie śmierci pijusa, a na koniec wznosi toaścik. No i to zdanie na koniec wyglądać może równie dobrze jak zwrot autora do czytelnika (ze względu na to oddzielenie od tekstu), co ma równie świetny wydźwięk ;)
    Czytało się bardzo przyjemnie, chociaż liczyłam na Orzekła ^^
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że Ci się podobało :) Tak, układam rozdziały chronologicznie, więc do pewnych zdarzeń dochodzi w tym samym czasie, będzie to widoczne właśnie w następnym rozdziale (o elfach), następny, X będzie już o Orzełku ;)
      Także dziękuję za miłe słowa, bo rozdział ten pisało mi się bardzo lekko ;)
      Również ciepło pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hej, wpadłam na twój blog przez
    akcje w komentarzach na złu koniecznym. Zakochałam się w twoim szablonie :3 Obrazek jest idealnie dopasowany i ładny, a cytat z Pratchett'a zachęcił mnie do czytania. Jeszcze nie przeczytałam wszystkich rozdziałów, ale postanowiłam wyrazić swoją opinię o tych kilku co przeczytałam.
    U ciebie nie ma praktycznie żadnych błędów, literówek, niczego. Profesjonalizm wszędzie, bogate opisy, do niczego nie można się przyczepić. D:
    Co się tyczy fabuły to prolog z narodzinami dziecka wydał mi się trochę typowy (coś jak zaczynanie historii od przeprowadzki rodziny do nowego domu). Chyba jest nawet coś takiego jak przychodzenie na świat dziecka, na którym ciąży przeznaczenie i od razu wiadomo, ze będzie głównym bohaterem. Najprostszym przykładem będzie Naruto, albo HP. Mimo wszystko całkiem ciekawie piszesz i pod koniec każdego rozdziału zwiększasz napięcie, żeby uzależnić czytelnika. Dobra strategia. XD Ciężko mi pisać takie rzeczy, bo masz taki lekki styl i każdy rozdział jest dopieszczony, ale ciągle walczę z wrażeniem, że czytam takie typowe fantasy. Cycki były, miecze były, jeszcze do smoków nie doszłam itd. Może po czytaniu Sapkowskiego i Pratchetta mam takie zboczenie, że szukam gier słownych w zdaniach i mi tego tutaj brakuje. Nie sugeruję oczywiście, ze gry słowne w zdaniach stanowią o dobrym fantasy, ale po prostu brakuje mi w twoich rozdziałach jakiegoś poczucia humoru. ._. Może to przez to, ze jestem dopiero przy trzecim i to się jeszcze rozkręci, ale na razie jestem trochę znudzona D: Tak jakbym mordowała ten początek dla fajnej końcówki.
    Myślę, że to wszystko co na teraz mogę napisać o twoim blogu. Może w tych rozdziałach co mi jeszcze zostały, pozytywnie mnie zaskoczysz czy coś :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz, ale wczoraj nie miałem już siły na komentowanie.
    Miło było poczytać trochę o Kruku. Łezka w oku się kręciła, gdy przywoływałaś sceny z miarę beztroskiego dzieciństwa - czyżby bezstresowe wychowanie?
    W sumie obaj są sobie winni. Każdy z nich miał udział w kłopotach, w jakie się wpakowali. Mam tylko nadzieję, że będą dla siebie wsparciem i nie pozabijają się za bardzo. Ciekawe, w jaki sposób się z tego wyplączą.
    Zastanawia mnie również, co takiego Grytffin szykuje w akcie zemsty. Zapewne szykuje się jakaś grubsza sprawa. Oczyma wyobraźni już niemal widziałem jak cała twierdza stoi w płomieniach, a zza kurtyny ognia wyłania się on z satysfakcją wymalowaną na twarzy.
    Trochę zdziwił mnie wątek Demme. Być może nie dopatrzyłem żadnych przesłanek, które mogłyby świadczyć o jej zdradzie lub je pominęłaś, a to chyba niedobrze, bowiem nie dałaś czytelnikowi żadnych wskazówek do wyciągnięcia takich wniosków. Nie było okazji do oceny jej postawy. Wcześniej była ukazana jako ta dobra i cierpliwa żona, która wspiera męża, a nagle okazuje się, że jest zdradziecka. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. To chyba jedyny minus.
    Za każdym razem, komentując notki zapominam powiedzieć jak bardzo ubolewam nad tym, że nie dodajesz ilustrancji do opowiadania. Widziałem natomiast drugiego bloga o tkactwie artystycznym i jestem pod wrażeniem. Naprawdę zazdroszczę talentu.
    Wybacz mało rozbudowany komentarz. Mam nadzieję, że jeszcze coś mądrego przyjdzie mi do głowy. Dziękuję również za ten pod moją notką. Jakoś nie było okazji na odpowiedź. spieszę z wyjaśnieniami i pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń